BUŁGARIA – Góry Vitosha
Zawsze lubiłem chodzić po górach. Lubiłem i lubię chociaż rzadko kiedy mam do tego okazję. Góry to coś nadzwyczajnego. To coś niesamowitego gdzie człowiek zupełnie inaczej funkcjonuje. Cały organizm inaczej działa. Cała dusza kołysze się zupełnie w innym rytmie. Monstrualne, prężące muskuły szczyty gdzie każdy kolejny wydaje się toczyć bitwę o to by to właśnie jego nazywać mianem najwyższego. Skały ostre jak brzytwy pokazują jak niedostępne są to miejsca. Wśród nich maleńcy ludzie którzy pragną wedrzeć się na samą górę i poczuć się jak król świata. Poczuć jakiś kraniec, nawet jeśli to tylko pozory bo zawsze można wchodzić wyżej i wyżej. Ludzie i góry zdają się nie lubić wzajemnie. Nie dążą się sympatią. Góry ze swoją monumentalną osobowością nie dają się ugiąć pod ciężarem tego małego człowieka dlatego też większość pojedynków właśnie one wygrywają. Tutaj trzeba mieć szacunek i bez różnicy czy to mały pagórek w masywie Vitosha czy sam Mount Everest. Mimo wszystko warto zacząć od tych mniejszych dlatego też wybraliśmy się na treking w sofijskie góry.
Już z daleka widziałem co nas czeka. Na przystanek w centrum Sofii podjechał stary, zdezelowany autobus linii 64. Takich pojazdów nie pamiętam żeby za mojego życia jeździły po jakimkolwiek mieście. Przypominał może trochę polskiego ogórka z lat 60 czy 70 ubiegłego wieku. Weszliśmy do środka i od razu narodziło się pytanie: gdzie kasuje się bilety? Z braku ewidentnie widocznego kasownika próbowałem zapytać kierowcy gdzie mogę łaskawie swój bilet ujarzmić pieczątkową godziną ale pan niestety nihuhu po angielsku. Eureka! Popatrzmy jak inni kasują bilety. Niestety taki pomysł też nie dał rady gdyż biletów nikt nie kasował. Okazało się, że kasownikiem jest stara skrzynka przyczepiona do boku pojazdu. Tylko jak z tego korzystać? Wkładałem ten kawałek papierka we wszystkie możliwe dziury w tym urządzeniu. Podnosiłem, wyciągałem i dalej nie ogarniałem jak tym czymś można zrobić jakiś ślad na bilecie. W końcu młoda dziewczyna wsiadająca do autobusu pokazała na czym ta zabawa polega. Całość trzeba podnieść, coś tam wyciągnąć i z całej siły przydusić tym bilet. Działa to na zasadzie dziurkacza do papieru. Tylko skąd ja mam się znać na takim starociu…
Podróż autobusem do podnóża masywu Vitosha trwa blisko godzinę. Przy czym w czasie podjazdów pod ostatnie przystanki, autobus ledwo się telepie. Czuję się prawie jakbym katował konia który ciągnie moje dupsko do Morskiego Oka w Zakopanem. Do samego końca jechaliśmy tylko my. Prawie do samego końca bo okazało się, że autobus do ostatnich dwóch przystanków niestety już nie dojeżdża. Z tą wspaniałą informacją wyszliśmy na początek jednego z kilkunastu szlaków w Parku Narodowym Vitosha. Tradycyjnie bez mapy i bez większej orientacji gdzie idziemy, ślepo podążaliśmy za czerwoną strzałką mijaną co jakiś czas. Główny cel wizyty był prosty: wejść na jakiś szczyt i zobaczyć panoramę miasta, dojść do kamiennej rzeki czy jak oficjalnie brzmi nazwa – Złotych Mostów a jak starczy czasu to znaleźć wodospady Boyana.
Bardzo przyjemnie idzie się w górę pośród sosnowych i świerkowych lasów. Cisza koi umysł i powala uciec zmęczeniu. Droga szła cały czas w górę. Może nie było to strome podejście ale z pewnością odczuwało się trudy tego pochylenia. Nie minęło więcej niż 6-7 kilometrów drogi i wyszliśmy Arboretum. Nastąpiło zastanowienie czy w ogóle damy radę wejść na jakiś szczyt jeśli idziemy już tyle czasu a Google Maps pokazuje, że do samych złotych mostów jeszcze przynajmniej drugie tyle pod górę. Człowiek zaczyna toczyć wewnętrzną bitwę sam ze sobą. Z jednej strony pragnie spełnić to mikro marzenie o zobaczeniu panoramy Sofii a z drugiej zdaje sobie sprawę, że to kawał drogi a godzina wcale taka wczesna już nie jest a kiedyś do domu trzeba wrócić. Po chwili zastanowienia postanowiliśmy odpuścić wchodzenie na szczyt i dojść tylko do wodospadów Boyana i na tym zakończyć zwiedzanie masywu Vitosha.
Z takim postanowieniem ruszyliśmy w drogę i dosyć szybko pomyliliśmy ścieżki. Godzinę marszu później okazało się, że wyszliśmy na szeroką polanę tuż przed samą kamienną rzeką. Na chwile stanęliśmy przy mapie by ogarnąć sytuację i natychmiast obok nas pojawił się utyty pan o dość specyficznym zapachu śmierdziela który postanowił, że zostanie naszym prywatnym przewodnikiem. Nie lubię takich sytuacji kiedy ktoś na siłę próbuje pomóc a z tyłu głowy zawsze mam wrażenie, że po tej wielmożnej pomocy owy pan będzie żądał zapłaty. W końcu jego wiedza nie jest darmową wiedzą. Nie wiem w jaki sposób się dogadywaliśmy bo ja po bułgarsku nic a pan w żadnym innym języku też nic. Całe szczęście, że niektóre słowa są do siebie bardzo podobne w obu językach i jakoś, na około można się porozumieć. Zostaliśmy poprowadzeni pod same Złote Mosty. Jednak pierwszą rzeczą którą chcieliśmy zrobić to odczepić się od namolnego typa więc w szybki sposób podziękowałem za pomoc i zniknęliśmy.
Nijak wyobrażałem sobie kamienną rzekę. A jeśli już jakoś wyobrażałem to na pewno nie tak jak wygląda to w rzeczywistości. Ogromne kamienie ułożone jeden na drugim pnące się w górę. Każdy zdawał się być identyczny. O takich samych rozmiarach i kształtach. Z lotu ptaka mogłoby to wyglądać jak naturalny tetris. Całość robi wrażenie. Chwilami mogło się zdawać, że za moment te wszystkie kamienie się stoczą i nas zgniotą. Wzdłuż kamiennej rzeki ciągną się w górę schody. Poręczę niby są więc można pozornie bezpiecznie wchodzić a jednak większość jest podmyta wodą i trzeba skakać jak małpa. To także główny szlak na Czarny Wierch, najwyższy szczyt masywu Vitosha. Gdyby tylko było trochę wcześniej to z pewnością byśmy szli na samą górę a tak wygrała rozwaga i kamiennej rzeki udaliśmy się w stronę wodospadów.
Ścieżka zrobiła się mało wygodna. Większość drogi szliśmy przeskakując między kamieniami i marząc by nie zanurzyć się kolejny raz butem w małych potokach które spływały w dół. Oznakowanie szlaków jest miejscami naprawdę do dupy i często nie do końca wiadomo było za którą ścieżką podążać. Pomagał kompas z Google Maps który jako tako wskazywał mniej więcej kierunek w którym idziemy. Na którymś z kolei rozwidleniu dróg mieliśmy dwie opcje: idziemy dalej w kierunku wodospadu lub skręcamy i idziemy na któryś szczyt. Chęć ujrzenia panoramy Sofii wygrała. Czym bliżej szczytu tym droga stawała się mniej korzystna i momentami zastanawiałem się czy przypadkiem nie wydeptuje właśnie nowej ścieżki. Zarośnięte wszystko na tyle, że mogłoby się wydawać, iż robimy treking po amazońskiej dżungli. Tylko maczety brakło. Chwilę później na naszej drodze stanęły ogromne kilkumetrowe głazy. Początkowo chciałem je po prostu ominąć ale coś mnie skusiło by spróbować się na nie wdrapać. W ten sposób dotarliśmy na szczyt.
Panorama naprawdę zapiera dech w piersiach. Sofia to rozległe miasto wspaniale otoczone różnymi wyżynami. Słońce minimalnie schowało się za chmurami więc widok był zjawiskowy. Uwielbiam takie obrazki. Na długo zapadają w pamięć. Człowiek pozornie czuję się jak król świata który stoi właśnie nad całym podległym plebsem. Odwracając się można było ujrzeć Czarny Wierch. Z tamtąd widok byłoby jeszcze bardziej magiczny. Spędziliśmy tu z pół godziny patrząc się na miasto, robiąc zdjęcia z każdej możliwej perspektywy i ciesząc się, że udało się wejść na zaplanowany szczyt. Wejść z czystego przypadku i zwykłej ciekawości bo przecież mogliśmy ominąć to i iść tak jak wstępnie planowaliśmy.
Droga w dół była długa i stroma. Podmokły teren był mało bezpieczny i komfortowy do schodzenia. Nie trzeba było zbytnio się starać żeby się poślizgnąć. Trzeba było zwolnić i tak już wolny marsz i powoli dreptać na poziom miasta. Szybko się przekonałem, że wolę wchodzić w górę niż schodzić w dół co potwierdziły mi również moje stopy. Wychodząc na przedmieścia Sofii, endomondo pokazywało 31 kilometrów pokonanych kapciem. To już był mój osobisty rekord a jeszcze zdecydowaliśmy się na pieszy powrót do domu. Przekręcając klucz w hotelowych drzwiach brakło kilku metrów do równych 40 kilometrów tego dnia. Zmęczeni i wyczerpani ale chyba pomimo wszystko zadowoleni i dumni, że daliśmy radę tyle przeczłapać.